poniedziałek, 28 lutego 2011

Co z serca pochodzi jest święte


Nie chcę być posądzona o banalizację czy też o wątpliwą naturę mistyczną, która może kojarzyć się z tytułem tego postu ;) Ale w życiu jest tak, że możemy słyszeć jakieś stwierdzenie setki, tysiące czy nawet miliony razy i nic nam po tym.

Ja sama również wielokrotnie słyszałam, a co więcej według mnie samej robiłam coś z potrzeby serca i wszystko wtedy przychodziło mi bardzo łatwo. Czy pisałam artykuł, czy wiersz, czy szkolenie, czy malowałam obraz, czy urządzałam dom. Robiłam to z pełnym oddaniem tego co robiłam i czułam się wtedy fantastycznie. Każda czynność przychodziła z niebywałą łatwością. Mogę stanowczo stwierdzić, że słowa się same układały w zdania, farby się same dobierały w tonacje, a ręka wiedziała co namalować, oczy wiedziały jaki mebel gdzie postawić, aby mieszkanie wyglądało estetycznie. Czułam, że to co robię ma sens, jest potrzebne i niemal naznaczone akceptacją Wszechświata. To takie odczucie, które daje wiele mocy, wiele pewności siebie, i wiarę w sens tego co się robi.

Sądzę, że i Tobie, który teraz czytasz te słowa, też się zdarzało robić COŚ, z takim wewnętrznym (NIE-rozumowym) przekonaniem, że to co robisz jest właściwe. Takie uczucie uskrzydla. Osobiście je uwielbiam.

Co więcej sami wyczuwamy takie stany inspiracji wewnętrznej u innych osób. Stąd wolimy robić zakupy u pani A. a nie u pani B., a tankujemy dwie stacje dalej niż nakazuje rozsądek u pana C. Kupimy książkę w księgarni u pani D., mimo, że u pana F. jest tańsza. Działanie z potrzeby serca świetnie można zaobserwować wśród muzyków czy aktorów grających na żywo. To, że mówimy "wow to świetny zespół/spektakl/wykonawca" po jakimś wydarzeniu artystycznym, odzwierciedla to, że czujemy autentyczną energię, która płynie wprost ze sceny. Można nie lubić jakiegoś gatunku muzycznego/teatralnego, ale nie można odebrać artyście, który go wykonuje autentyczności w tym co robi. To działa w każdym zawodzie.

Człowiek posiada wewnętrzny radar, który chce prowadzić nas do osób, które robią coś autentycznie z serca. To trochę tak, jakbyśmy chcieli, aby kapnęło nam tych pozytywnych wibracji. I nie ma w tym nic złego. Maleńkie grudki złota same w sobie nie stanowią wielkiej wartości, ale jeśli będzie ich kilkaset i zostaną stopione w jedną całość, z której później artysta wyrzeźbi piękny przedmiot, zaczną stanowić wielką wartość.

Tak samo jest z osobami, które działają sercem. Jeśli widzisz takiego człowieka, staraj się przebywać w jego otoczeniu, aby spontaniczne działanie całym sobą z potrzeby serca, objęło również Ciebie. W ten sposób można zarazić się trwale wirusem dobra :) Następnie przekazuj te spontaniczność dalej, do innych ludzi.

Na pewno gdyby zrobić jakieś matematyczne wyliczenie wyszło by, że jeśli X osób, zarazi takim pozytywnym postępowaniem Y osób, to za XY lat cały świat będzie składał się z ludzi dobrych i zadowolonych z własnego życia.
I wtedy jakiś sceptyk zauważy, że gdyby to było takie proste, to już dawno świat składałby się wyłącznie z ludzi szczęśliwych, dobrych i spełnionych. A tak nie jest.

I ten sceptyk miałby słuszną rację. Bo działania będące wynikiem potrzeby serca (jak np. to, że teraz piszę ten post) są jak małe iskierki. Pojawiają się i znikają. Wielką sztuką jest umieć je rozpalić w sobie na stałe i jeszcze obdarzać nimi innych. I nie dzieje się tak dlatego, że człowiek nagle traci ochotę by działać z wewnętrzną inspiracją, ale dlatego, że pojawiają się różne egzystencjalne przeszkadzacze, które odwracają naszą uwagę od spraw ważnych dla naszego rozwoju, na sprawy które są tylko z pozoru ważne. Przez to odkładamy to co stanowi o nas samych, o naszych pasjach, o sensie naszego życia, i "w pogoni za rozumem", zaczynamy z wielkim oddaniem realizować to, co chcą przeszkadzacze.

Przeszkadzaczem może być absolutnie wszystko. Nie sposób wymienić ile może być różnych przeszkadzaczy. Ja przeważnie doświadczam przeszkadzajki pt. "najpierw zajmę się wszystkimi drobiazgami, a potem będzie czas na zrobienie czegoś dużego". Oczywiście, drobiazgów jest zawsze tyle i ciągle pojawiają się nowe, że to co faktycznie mam ochotę zrobić, pozostaje w oddaleniu.

I właśnie dlatego tak ważne jest codzienne inspirowanie się. Możesz inspirować się tym czym chcesz. Ja wczoraj, przez przypadek włączyłam program muzyczny J.M. Tablota, (jak się okazało były rekolekcje muzyczne) i w tym momencie moje córki przestały zajmować się tym czym się zajmowały (starsza dręczeniem kota, a młodsza własnych rączek), zamilkły i słuchały przez równe 20 minut tego co śpiewał ten człowiek. Mimo, że nic nie rozumiały czuły że to coś istotnego. Ja sama słuchając tego koncertu odczułam wielki wewnętrzny spokój, który przyszedł tak po prostu. I tego spokoju Tobie życzę ;)

środa, 23 lutego 2011

Podumowanie roku z opóźnionym zapłonem

Ostatnie kilka miesięcy miałam niejako "wyjęte" z życia, ale też jak patrzę na zesżły rok, to można powiedzieć, że przeszłam Himalaje doświadczeń. Szczególnie tych negatywnych.

W marcu jako rodzina przeżyliśmy napaść, prawdopodobnie w następstwie tego miałam później poważne zagrożenie ciąży, dwa krwotoki, 2 pobyty w szpitalu, zakaz chodzenia, nakaz całkowitego leżenia, w między czasie kosztowny system konsultacyjny Psychorady, który miał przynieść zyski, okazał się jedną wielką dziurą programistyczną i przez kilka miesięcy programista walczył z usterkami, by wyjść na prostą, zasoby na koncie skurczyły się do minus bardzo dużo ;), zachorowałam na cukrzycę ciążową, w której musiałam robić sobie zastrzyki z insuliny, kolejny pobyt w szpitalu, pierwsze wywołanie porodu zakończone cofnięciem z porodówki, kolejny tydzień na patologii ciąży, w końcu poród i do domu. Po 10 dniach znowu na 2 tygodnie z dzieckiem w szpitalu. Diagnoza wstępna zapalenie opon mózgowych i sepsa. Pobieranie płynu rdzeniowo-mózgowego, najgorsze w moim życiu godziny oczekiwania na diagnozę. W końcu ustalono zapalenie oskrzeli. W dalszej perspektywie astma.

Nie powiem, abym czuła się jakoś specjalnie przez to zahartowana. To co odróżnia moje podejście teraz od podejścia jeszcze z przed kilku lat, to to, że obecnie traktuję trudne sytuacje, jako zdarzenia do przejścia, na tej samej zasadzie co wdepnięcie w kałużę czy katar. Nie roztkliwiam się nad nimi. Idę dalej. Rozwijam się.

Nie wiem na ile to hart charakteru, a na ile brak czasu na roztkliwianie się nad życiem, ale zadaniowe podejście do wszelakich katastrof, ma tę niepodważalną zaletę, że brakuje czasu na pesymizm :)
 
Widget