czwartek, 10 marca 2011

Miłość, czułość i samotność z mojej perspektywy


Tak sobie zerkam co jakiś czas na "Rozmowy w toku". To co na pierwszy rzut oka widać w relacjach osób, które opowiadają o sobie i swoim życiu, to ogromna potrzeba bycia kochanym i maniakalna wręcz konieczność utrzymania partnera przy sobie.

Oczywiście nie ma nic złego w tym, że niemal każdy człowiek chce być kochanym, bo to naturalne uczucie. A nawet determinująca całe nasze życie konieczność. Chciałabym, aby każdy człowiek na świecie, który chce być w szczęśliwym związku, miał taki związek oparty na miłości i wzajemnym szacunku.

Problem pojawia się wtedy, gdy z jakiegoś powodu zapominamy o sobie i o swoich faktycznych potrzebach, a życie zamienia się w niekończący się serial pt. "W pogoni za utopią". Niemal powszechny obowiązek posiadania partnera, który narzuca się nam już od najmłodszych lat, powoduje, że bycie samemu traktowane jest jako dziwaczna fanaberia lub przeciwnie, pokazuje osoby żyjące samotnie, jako niewartościowe (bo przecież, jakby to był fajny człowiek, to by miał partnera, a tak to pewnie nikt go nie chce...!).

Nie wiem, jak mocno to drugie przekonanie jest zakorzenione w naszych umysłach, bo nie prowadziłam badań na ten temat, ale gdyby podać 95% osób żyjących w naszym kraju, jako zwolenników tego stwierdzenia, to pewnie nie pomyliłabym się zbytnio. Oczywiście na poziomie świadomym większość z nas, zaprzeczyła by takiemu stwierdzeniu. Jednak na poziomie podświadomym, na którym żyją swoim życiem pielęgnowane przez lata nasze najstarsze i najmocniejsze przekonania, nie da się temu zaprzeczyć. Można oczywiście snuć domysły, że przecież istnieje dość duża społeczność singli i są to ludzie szczęśliwi, rozrywkowi, spełniający swoje pasje i rozwijający się zawodowo. Nie zaprzeczam. Tyle tylko, że jeśli spojrzeć na tę grupę to średnia wieku singli oscyluje w granicach ok. 35 lat. I to jest niejako wiek, który obecnie jako społeczeństwo traktujemy jako wiek młodości. Osoby w starszym wieku zaczynają być traktowane jako OSOBY SAMOTNE.

Wcześniej wiek uznany za idealny do wchodzenia w związki małżeńskie (czy też rzadziej partnerskie) był niższy. Dzisiaj ze względu na rozwój społeczny, medyczny czy technologiczny ten wiek się przesunął. Nie zmienia to jednak faktu, że przesunięcie wieku o 5 czy 10 lat, nie zwalnia nas ze społecznego obowiązku założenia rodziny. Ten dodatkowy czas, to tak naprawdę odroczenie tego, czego wymaga od człowieka społeczeństwo. Jeśli się odpowiednio nie pospieszymy staniemy się ludźmi samotnymi.

Samotność w potocznym ujęciu jest synonimem braku sukcesu życiowego. Osobę samotną traktuje się jak piąte koło u wozu - nie wiadomo o czym z nią rozmawiać, nie wiadomo jak traktować. W przypadku młodych singli świetnie tę sytuację ilustruje film "Dziennik Bridget Jones". Im starszy jest człowiek samotny tym przeważnie mniej ma kontaktów z innymi ludźmi, którzy są zajęci swoim życiem, dziećmi, wnukami, więc tym samym gorzej znosi swoją samotność.

Samotność w tym ujęciu jawi się jako dopust boży, jako kara za coś czego sami nie rozumiemy. Wielu osobom trudno jest zrozumieć, że mimo tego, że są fajni, mili, sympatyczni nie znajdują swojej połówki życiowej. Nie rozumieją CO powoduje to, że są sami. A taka postawa skutecznie psuje im samopoczucie. Zaczynają myśleć że może są niewiele warci, skoro NIKT ICH NIE CHCE. I na wpół świadomie na wpół nieświadomie zaczynają odcinać się od innych, pogłębiając swoją samotność.

Mało kto znajduje przyjemność z obcowania sam na sam ze sobą. Zupełnie niesłusznie. Jeśli odrzuci się "społeczny obowiązek POSIADANIA partnera życiowego" ze swojej głowy, to wreszcie będzie można pobyć sam na sam ze sobą, poznać się lepiej, polubić, zobaczyć kim się naprawdę jest, gdy nie musi się trwać w określonej roli społecznej.

To polubienie bycia sam na sam ze sobą jest szczególnie ważne, ponieważ jeśli nie jest się autentycznym względem siebie samego, nie będzie się autentycznym względem innych. Jeśli nie znasz siebie dobrze, to nie jesteś w stanie przewidzieć, jak Ty i Twoje przekonania oraz związane z nimi Twoje emocje poradzicie sobie w związku z drugim człowiekiem. Ta niewiedza niemal na wstępnie utrudnia wchodzenie w relacje oparte na wzajemnym szacunku. Nie można mówić o szacunku do drugiej osoby, jeśli w najmniejszy sposób manipulujemy jej uczuciami czy reakcjami. Nie można mówić o szczerej miłości do drugiej osoby, gdy nie rozumiemy w pełni siebie.

Na rynku wydawniczym czy też poradniczym pełno jest podręczników, kursów i specjalistów, którzy pokazują techniki wychodzenia z niewłaściwych relacji i czy tworzenia właściwych relacji partnerskich. Ale to tylko technika - narzędzie służące czemuś. Tylko rzadko kto zadaje sobie pytanie "czemu ma to służyć w dalszej perspektywie".

Technika "jak zrobić coś" jest drugorzędna względem tego, w którą stronę kierujemy nasze życie. Podstawą jest zrozumieć PO CO chcemy coś zrobić i NA ILE to nasza własna potrzeba, a na ile zdeterminowana przez osoby trzecie. Dopiero taka wiedza pozwala zrozumieć własne postępowanie, i na tej podstawie budować swoje życie. Na własnych potrzebach, a nie mamy, taty, babci, dziadka, cioci, wujka, koleżanki czy kolegi! Bez tego można kręcić się w kółko, bez przerwy popełniać te same błędy, czuć się nie do końca spełnionym, nie rozumieć czemu spotykają nas takie, a nie inne sytuacje czy osoby.


"Sprawdź, czy nie trafiłaś na chłopaka, który najbardziej na świecie kocha Twoje pieniądze…, Jak podrywać z klasą?, ABC zdrady…, Czy jestem w związku z materialistą?, Chcesz naprawić swój związek? Podpisz z mężem KONTRAKT MAŁŻEŃSKI, Jakie mogą być symptomy zdrady?, Zamiast szpiegować męża, zostań wirtualnym detektywem!, Masz nieposłuszne dziecko? Podpisz z nim kontrakt!, Sprawdź, czy Ty i Twój chłopak jesteście dla siebie stworzeni, Czy wiesz, co Twoja córka robi na "urwanym filmie"?, Zły dotyk księdza, Nie chcę być już dziewicą!, Czym może się skończyć znajomość z mężczyzną z wyrokiem?, O co zakładają się laski na imprezie?, " - to tylko kilka popularnych tematów. Co więcej uważam, że to ważne tematy i obowiązkowo należy o tym rozmawiać, pisać uczyć, by jak najwięcej osób mogło wyjść z dołka w którym się znalazło. Ale to sprawa wtórna. Gdyby dana osoba była wychowana z czułością i nauczona szacunku do siebie, tego typu programy nie miały by widowni. I to jest życiowym priorytetem.


PS. Wbrew pozorom nie jestem zwolenniczką życia w parze lub w samotności. Jestem zwolenniczką życia w taki sposób, który daje największą możliwą satysfakcję danemu człowiekowi :)

poniedziałek, 28 lutego 2011

Co z serca pochodzi jest święte


Nie chcę być posądzona o banalizację czy też o wątpliwą naturę mistyczną, która może kojarzyć się z tytułem tego postu ;) Ale w życiu jest tak, że możemy słyszeć jakieś stwierdzenie setki, tysiące czy nawet miliony razy i nic nam po tym.

Ja sama również wielokrotnie słyszałam, a co więcej według mnie samej robiłam coś z potrzeby serca i wszystko wtedy przychodziło mi bardzo łatwo. Czy pisałam artykuł, czy wiersz, czy szkolenie, czy malowałam obraz, czy urządzałam dom. Robiłam to z pełnym oddaniem tego co robiłam i czułam się wtedy fantastycznie. Każda czynność przychodziła z niebywałą łatwością. Mogę stanowczo stwierdzić, że słowa się same układały w zdania, farby się same dobierały w tonacje, a ręka wiedziała co namalować, oczy wiedziały jaki mebel gdzie postawić, aby mieszkanie wyglądało estetycznie. Czułam, że to co robię ma sens, jest potrzebne i niemal naznaczone akceptacją Wszechświata. To takie odczucie, które daje wiele mocy, wiele pewności siebie, i wiarę w sens tego co się robi.

Sądzę, że i Tobie, który teraz czytasz te słowa, też się zdarzało robić COŚ, z takim wewnętrznym (NIE-rozumowym) przekonaniem, że to co robisz jest właściwe. Takie uczucie uskrzydla. Osobiście je uwielbiam.

Co więcej sami wyczuwamy takie stany inspiracji wewnętrznej u innych osób. Stąd wolimy robić zakupy u pani A. a nie u pani B., a tankujemy dwie stacje dalej niż nakazuje rozsądek u pana C. Kupimy książkę w księgarni u pani D., mimo, że u pana F. jest tańsza. Działanie z potrzeby serca świetnie można zaobserwować wśród muzyków czy aktorów grających na żywo. To, że mówimy "wow to świetny zespół/spektakl/wykonawca" po jakimś wydarzeniu artystycznym, odzwierciedla to, że czujemy autentyczną energię, która płynie wprost ze sceny. Można nie lubić jakiegoś gatunku muzycznego/teatralnego, ale nie można odebrać artyście, który go wykonuje autentyczności w tym co robi. To działa w każdym zawodzie.

Człowiek posiada wewnętrzny radar, który chce prowadzić nas do osób, które robią coś autentycznie z serca. To trochę tak, jakbyśmy chcieli, aby kapnęło nam tych pozytywnych wibracji. I nie ma w tym nic złego. Maleńkie grudki złota same w sobie nie stanowią wielkiej wartości, ale jeśli będzie ich kilkaset i zostaną stopione w jedną całość, z której później artysta wyrzeźbi piękny przedmiot, zaczną stanowić wielką wartość.

Tak samo jest z osobami, które działają sercem. Jeśli widzisz takiego człowieka, staraj się przebywać w jego otoczeniu, aby spontaniczne działanie całym sobą z potrzeby serca, objęło również Ciebie. W ten sposób można zarazić się trwale wirusem dobra :) Następnie przekazuj te spontaniczność dalej, do innych ludzi.

Na pewno gdyby zrobić jakieś matematyczne wyliczenie wyszło by, że jeśli X osób, zarazi takim pozytywnym postępowaniem Y osób, to za XY lat cały świat będzie składał się z ludzi dobrych i zadowolonych z własnego życia.
I wtedy jakiś sceptyk zauważy, że gdyby to było takie proste, to już dawno świat składałby się wyłącznie z ludzi szczęśliwych, dobrych i spełnionych. A tak nie jest.

I ten sceptyk miałby słuszną rację. Bo działania będące wynikiem potrzeby serca (jak np. to, że teraz piszę ten post) są jak małe iskierki. Pojawiają się i znikają. Wielką sztuką jest umieć je rozpalić w sobie na stałe i jeszcze obdarzać nimi innych. I nie dzieje się tak dlatego, że człowiek nagle traci ochotę by działać z wewnętrzną inspiracją, ale dlatego, że pojawiają się różne egzystencjalne przeszkadzacze, które odwracają naszą uwagę od spraw ważnych dla naszego rozwoju, na sprawy które są tylko z pozoru ważne. Przez to odkładamy to co stanowi o nas samych, o naszych pasjach, o sensie naszego życia, i "w pogoni za rozumem", zaczynamy z wielkim oddaniem realizować to, co chcą przeszkadzacze.

Przeszkadzaczem może być absolutnie wszystko. Nie sposób wymienić ile może być różnych przeszkadzaczy. Ja przeważnie doświadczam przeszkadzajki pt. "najpierw zajmę się wszystkimi drobiazgami, a potem będzie czas na zrobienie czegoś dużego". Oczywiście, drobiazgów jest zawsze tyle i ciągle pojawiają się nowe, że to co faktycznie mam ochotę zrobić, pozostaje w oddaleniu.

I właśnie dlatego tak ważne jest codzienne inspirowanie się. Możesz inspirować się tym czym chcesz. Ja wczoraj, przez przypadek włączyłam program muzyczny J.M. Tablota, (jak się okazało były rekolekcje muzyczne) i w tym momencie moje córki przestały zajmować się tym czym się zajmowały (starsza dręczeniem kota, a młodsza własnych rączek), zamilkły i słuchały przez równe 20 minut tego co śpiewał ten człowiek. Mimo, że nic nie rozumiały czuły że to coś istotnego. Ja sama słuchając tego koncertu odczułam wielki wewnętrzny spokój, który przyszedł tak po prostu. I tego spokoju Tobie życzę ;)

środa, 23 lutego 2011

Podumowanie roku z opóźnionym zapłonem

Ostatnie kilka miesięcy miałam niejako "wyjęte" z życia, ale też jak patrzę na zesżły rok, to można powiedzieć, że przeszłam Himalaje doświadczeń. Szczególnie tych negatywnych.

W marcu jako rodzina przeżyliśmy napaść, prawdopodobnie w następstwie tego miałam później poważne zagrożenie ciąży, dwa krwotoki, 2 pobyty w szpitalu, zakaz chodzenia, nakaz całkowitego leżenia, w między czasie kosztowny system konsultacyjny Psychorady, który miał przynieść zyski, okazał się jedną wielką dziurą programistyczną i przez kilka miesięcy programista walczył z usterkami, by wyjść na prostą, zasoby na koncie skurczyły się do minus bardzo dużo ;), zachorowałam na cukrzycę ciążową, w której musiałam robić sobie zastrzyki z insuliny, kolejny pobyt w szpitalu, pierwsze wywołanie porodu zakończone cofnięciem z porodówki, kolejny tydzień na patologii ciąży, w końcu poród i do domu. Po 10 dniach znowu na 2 tygodnie z dzieckiem w szpitalu. Diagnoza wstępna zapalenie opon mózgowych i sepsa. Pobieranie płynu rdzeniowo-mózgowego, najgorsze w moim życiu godziny oczekiwania na diagnozę. W końcu ustalono zapalenie oskrzeli. W dalszej perspektywie astma.

Nie powiem, abym czuła się jakoś specjalnie przez to zahartowana. To co odróżnia moje podejście teraz od podejścia jeszcze z przed kilku lat, to to, że obecnie traktuję trudne sytuacje, jako zdarzenia do przejścia, na tej samej zasadzie co wdepnięcie w kałużę czy katar. Nie roztkliwiam się nad nimi. Idę dalej. Rozwijam się.

Nie wiem na ile to hart charakteru, a na ile brak czasu na roztkliwianie się nad życiem, ale zadaniowe podejście do wszelakich katastrof, ma tę niepodważalną zaletę, że brakuje czasu na pesymizm :)
 
Widget